Lofoty kuchenne, czyli kraina suszonego dorsza

Gdy unoszący się w powietrzu wszechobecny zapaszek ryb staje się nagle przyjemny, a za każdym kolejnym zakrętem widzisz "najpiękniejsze miejsce na świecie" – wiedz, że to Lofoty złapały cię w garść i nieprędko puszczą. Ten niewielki archipelag to Norwegia w swoim najbardziej efektownym wydaniu – oszałamiająca urokiem, monumentalna, surowa. Idealne miejsce na fabułę kryminału albo fascynującą historię o suszonym dorszu, tamtejszym rybnym przysmaku. W cyklu "Ryba na piątek" wchodzimy w krainę sztokfiszów.

Lofoty kuchenne, czyli kraina suszonego dorsza
Źródło zdjęć: © Jean-Nicolas Gilles

Zima w Norwegii jest za długa. Kropka. Jeśli wolisz jeździć na rowerze niż na nartach, wydaje się jeszcze dłuższa. W grudniu trzymają cię we względnym pionie święta, w styczniu akceptujesz naturalny stan rzeczy, w lutym robi ci się smutno, w marcu masz niemal kliniczną depresję, a widząc śnieg w dojrzałym kwietniu – masz ochotę wszystkich pozabijać. Norwegowie sprytnie wybierają się wtedy na południe, a co zrobiliśmy my? My polecieliśmy na północ… Marzenie o lofockich pejzażach, zorzy polarnej, gorącej zupie rybnej i rześkich nocach w namiocie, wsadziło nas w samolot i wypluło w szarym od deszczu ze śniegiem Narviku. Z cynamonowymi bułeczkami w plecakach, termosem aromatycznej kawy pod pachą i chlupiącą wodą w przemakających butach, ruszyliśmy na piechotę na zachód. Za nic w świecie nie zamieniłabym tego na all inclusive.

Tam, gdzie ryby tańczą na wietrze

Obudził mnie zapach ryb, męskie głosy i dudnienie deszczu o ściany namiotu. Jestem wściekła i rozczarowana. Mieliśmy gonić zorzę polarną, robić zdjęcia w środku nocy, iść od wioski do wioski, próbować lokalnych przysmaków i mrużyć oczy przez słońce odbijające się od śniegu. Tymczasem leżę zawinięta w dwa śpiwory jak baleron, z lodowatym nosem i nasłuchuję, jak fiord przerażająco huczy na zewnątrz. Wiercę się na swoim legowisku wystarczająco głośno, żeby go obudzić i dość cicho, aby wyglądało to na niezamierzone.
- Nie śpisz już? Która godzina? – pyta Jean-Nicolas.
- Siódma trzydzieści. Nie mogę już zasnąć. Boję się wyjrzeć na zewnątrz, chyba wiatr powyrywał nam śledzie, bo zewnętrzne ścianki namiotu podejrzanie trzepoczą.
Namiot zaczęliśmy rozstawiać wczoraj około 18:00 w przyjemnie zachodzącym słońcu i prószącym lekko śniegu, dowcipkując i planując kolejny dzień. Skończyliśmy o 22:00 w ulewnym deszczu, odwracając od siebie wzrok i zaciskając szczęki. Nie, żadne z nas nie rozstawiało dotąd namiotu w śniegu po kostki, nie pochyliliśmy się również nad instrukcją obsługi…

Obraz
© Jean-Nicolas Gilles

Świat na zewnątrz brzmi przerażająco, wszystko huczy i wyje, rozbija się i trzaska. Jest ponuro, włączam lampkę i wyciągam z plecaka knekkebrød (pieczywo chrupkie)
, które nie jest już ani chrupkie, ani nie wygląda jak pieczywo. Chce mi się płakać.
- Niebo wygląda, jakby było z ołowiu. Nie zapowiada się na przejaśnienie. Chcesz poczekać czy zwijamy obozowisko? – zupełnie mokry Jean-Nicolas gramoli się do namiotu i stara się przybrać najbardziej wyluzowany z możliwych wyraz twarzy – no i namiot trochę ucierpiał w nocy…
Godzinę później wnętrze jest z grubsza ogarnięte, wystawiamy plecaki na zewnątrz, zakładam na siebie w zasadzie wszystko, co ze sobą wzięłam. Wiatr jest zimny, mokry i ma się wrażenie, że wieje przez ubrania, skórę, tkanki miękkie, aż do samych kości. Staję przed namiotem i z oczu zaczynają lać mi się łzy. Niebo wisi nisko, jest szarografitowe, chmury wyglądają, jakby ktoś je ponabijał na szczyty gór, kłębią się i broczą deszczem. Śnieg na zboczach, skały niemal czarne od opadów i granatowe morze. W dolinie widzę przycupniętą wioskę rybacką Henningsvær, a wokół nas drewniane ramy, na których wiszą setki, tysiące ryb związanych parami za ogony. Rozcięte brzuchy rozdziawiają się, ukazując ich błyszczące, śliskie wnętrza. Kołyszą się wraz z wiatrem, jakby słuchały piosenki, jakby tańczyły. Jest pięknie. Silny podmuch wiatru wyrywa mnie z kontemplacji.

Obraz
© Jean-Nicolas Gilles

Sztokfisz jak za Wikingów

Mokrzy do nitki, ze sprzętem campingowym wijącym się wokół nóg i ciągnącym za nami jak treny sukni balowych, wpadamy z impetem do jedynej otwartej w okolicach kawiarni. Jest niedziela, jest poza sezonem, znudzony facet czyta gazetę, a dziewczyna za ladą wygląda na nieco przerażoną bałaganem, który właśnie zrobiliśmy.
- Jeg vil ha en kopp kaffe – próbuję po norwesku, po czym, nie rozumiejąc jej odpowiedzi, natychmiast przerzucam się na angielski. Wracam do stolika z parującym kubkiem mlecznej kawy oraz wielką kanapką w wędzonym łososiem i sałatką jajeczną. Już mi lepiej, zmieniłam mokre ubrania, umyłam zęby i od razu wrócił mi humor. Jean-Nicolas bierze łyka kawy i przymyka oczy.
- Posiedźmy tu trochę, mam ochotę poczytać książkę – mówi, a ja zerkam na zewnątrz i w stu procentach się zgadzam.
Na Lofotach jesteśmy już od kilku dni, idziemy na zachód z Narviku do Bodø i dosłownie co kilkaset metrów rozpadamy się na kawałki. Tu jest wszystko - jest obezwładniająco pięknie, tajemniczo i mrocznie, słonecznie i lekko. Góry, morze, rajskie jeziora i plaże. Trochę jakby zamknąć najpiękniejsze miejsca na świecie w maleńkiej szkatułce i pozwolić podglądać przez dziurkę od klucza. Zamykam oczy z onieśmielenia, otwieram jedno, otwieram drugie, wciąż tam jest. A teraz jeszcze te kołyszące się ryby. Do kawiarni wchodzi facet, którego wczoraj wieczorem prosiliśmy o radę w kwestii miejsca na rozbicie namiotu.
- I jak minęła wam noc? – pyta, dosiadając się do naszego stolika. – Padało?
Co to za pytanie, myślę, oczywiście, że padało! Przecież mieszkasz pięćset metrów od miejsca, w którym spaliśmy. Jean-Nicolas odrywa się od książki i przytakuje.
- Tak, ale nie było aż tak źle. Rano obudzili nas rybacy wieszający ryby na tych dziwnych drewnianych żerdziach.
- Wiecie, co to jest?
- Wydaje nam się, że to dorsze, ale nie wiemy nic poza tym.
- Znajoma dołączy do mnie za jakieś pięć minut, wezmę sobie tylko kawę i zaraz wam wytłumaczę.
Chwilę później Knut dosiada się do nas i zwięźle, w bardzo norweski, oszczędny sposób, wyrzuca z siebie garstkę informacji.
- To, co widzieliście to tørrfisk, czyli sztokfisz. Suszony na morskim zimnym wietrze, niesolony dorsz. Produkujemy go tutaj, na Lofotach, od czasów Wikingów w niezmieniony sposób. Trafiliście idealnie, bo właśnie teraz odbywa się ich połów i wiszą tak do maja.
- Ale na co wam tyle suszonej ryby, kto to je? – pytam, ale do knajpki wchodzi znajoma Knuta, a mężczyzna zabiera swoją kawę i zostawia nas bez odpowiedzi.
- Poczytajcie w internecie i pytajcie ludzi, a jeśli dotrzecie do Å to możecie zajść do muzeum i tam dowiecie się wszystkiego.

Lofocka "szynka parmeńska"

Wieś otoczona jest stelażami pełnymi ryb. Na niektórych wiszą sznurki z samymi głowami, inne suszą się w całości. W powietrzu unosi się smakowity, słonawy zapach jak rybna mgiełka. Stoimy na poboczu drogi i łapiemy stopa, deszcz na moment ustał, a słońce wyjrzało zza chmur, ale samochodów niewiele. Udaje nam się pokonać kilkadziesiąt kilometrów i czujemy, że na dobre utknęliśmy. Drogi puste, pora obiadowa i paskudna pogoda trzyma ludzi w domach. Na mapie znajdujemy zajazd jakieś pięć kilometrów dalej. Trzymamy się blisko pobocza i sprawnie maszerujemy. Kolejna fala deszczu dopada nas tuż przed samym celem. Jesteśmy zmarznięci i zniechęceni, jeszcze dziś powinniśmy dotrzeć do Reine, a to naprawdę daleko. Siadamy w zacisznym kącie i zamawiamy herbatę.
- Czytam o tych suszonych rybach i wiesz, to całkiem ciekawe – staram się odwrócić naszą uwagę od niefortunnego położenia.
Tørrfisk jest jak szynka z Parmy, jak francuski ser z apelacją. Procedura jest niezmienna, produkcja powolna, a efekty wytrawne i nie dla każdego. Dorsze pojawiają się na Lofotach w lutym, kiedy wraca słońce, jest ich zatrzęsienie, marynarze mówią, że niemal słyszy się, jak się o siebie ocierają. Ta arktyczna odmiana dorsza składa ikrę w okolicach Lofotów, gnana pradawnym instynktem zawsze wraca z Morza Barentsa do swojej kolebki. Tak co roku. Na to czekają mieszkańcy archipelagu. Ryba jest obrabiana i wieszana natychmiast po złowieniu. Pozostaje tam od lutego do maja. Chłodne powietrze nie pozwala rybie zgnić, a pożyteczne, odporne na zimno bakterie fermentują i dojrzewają mięso dorsza, tak jak dojrzewa ser lub szynka. Po trzech miesiącach na powietrzu ryba trafia pod dach i przez kolejne kilkadziesiąt dni schnie, pozbywając się 80 proc. wody. Sztokfisz zachowuje wszystkie wartości odżywcze świeżej ryby, jest bogaty w proteiny, witaminy, wapń i żelazo. Na koniec znajduję informację, że oprócz Norwegii, sztokfisz jest niezwykle popularny we Włoszech, Chorwacji i Afryce. Dziwne, myślę i coś mi zaczyna świtać w pamięci.
- Jesteś głodny? – pytam. – Ja mam ochotę na zupę.
Zamawiamy kremową, pachnącą, śmietankową zupę rybną. Jemy ją z pajdami ciepłego chleba z masłem. Ta zupa powstaje na bazie moczonego w wodzie przez przynajmniej dobę sztokfisza. Pycha. To chyba najlepsza zupa rybna, jaką w życiu jadłam. Tylko czy ludzie zjadają jej naprawdę aż tyle?

Obraz
© Jean-Nicolas Gilles

Sztokfisz płynie do Wenecji

Przez okno zauważamy autobus, pędzimy i udaje nam się go złapać. Jean-Nicolas ogląda zdjęcia w swoim aparacie, a ja zasypiam w cieple nawiewu, kołysana krętymi drogami. Gdy docieramy do Å, słońce już powoli zachodzi. Chłopak, który opiekuje się rybackimi kabinami poza sezonem, odbiera nas z przystanku. Okna naszego domku wychodzą prosto na Muzeum Sztokfisza. Może uda nam się tam jutro zajrzeć.
Śpimy spokojnie, w cieple, w nocy budzimy się na moment i wyglądamy przez okno. Wciąż ani śladu zorzy polarnej, tylko deszcz i chmury. Śni mi się Chorwacja i pewien szczególny obiad sprzed lat, ze szczególną osobą, dzięki której moje losy potoczyły się znacznie ciekawiej, niż się zapowiadały. Kiedy się budzę, od razu wiem czego mam szukać.
- Chodźmy do tego muzeum. Zobaczymy, po cholerę im tyle tej ryby – rzucam i pakuję plecak.
Muzeum jest jednak zamknięte, spacerujemy więc po wiosce, robimy zdjęcia. Jest cicho, przytulnie i zachwycająco. Łapiemy okazję i jedziemy do Reine. Wiatr i deszcz znów się wzmagają, więc postanawiamy przeczekać w restauracji. Wewnątrz śmierdzi przesmażonym olejem, ale jest ciepło. Przyklejamy nosy do szyby i patrzymy na dorsze poruszające się na wietrze, przeglądamy ulotki reklamujące wydarzenia w okolicy.
- Mistrzostwa świata w łowieniu dorsza – czyta Jean-Nicolas – może się jeszcze załapiemy?
Impreza zaczyna się za dwa tygodnie więc nic z tego, ale przez przypadek trafiamy na artykuł o tørrfisk. Historia okazuje się być naprawdę fascynująca.
- Wenecki kupiec Pietro Querini jesienią 1431 roku wraz ze swoją niemal siedemdziesięcioosobową załogą płynął z Krety do Flandrii, gdy szalejące nad kanałem La Manche burze po prostu zdmuchnęły ich statek z kursu. Dziesięciu ocalałych z katastrofy mężczyzn dryfowało przez wiele tygodni na tratwie ratunkowej by ostatecznie, umierając z głodu i wychłodzenia, wylądować na skalistym archipelagu Lofoten w styczniu 1432 roku – czyta. - Mieszkańcy wyspy Røst uratowali rozbitków i nakarmili sztokfiszem. Tak zaczęła się wielowiekowa współpraca między Lofotami a odległą Italią, a Querini został pierwszym importerem suszonego dorsza. Włosi zakochali się w norweskim przysmaku i w ten swój niepowtarzalny sposób – znaleźli dla niego bardzo intersujące zastosowania. Najsłynniejszym z nich niewątpliwie jest Baccalà Mantecato.
W tym momencie mnie olśniewa! Już wiem, skąd kojarzę sztokfisz.
- Bakalar! Chorwacki bakalar. Jadłam go raz, gdy mieszkałam przez jakiś czas w Chorwacji!

Obraz
© Jean-Nicolas Gilles

Baccalà Mantecato, Bakalar, Brandade de Morue…

To bardzo specjalne danie serwowane przede wszystkim w Boże Narodzenie, ale dla mnie przyjaciel przygotował je wiosną. Chciał, żebym w kilka miesięcy zdołała spróbować wszystkiego, co chorwackie, i się w niej zakochać. Zakochałam się! Suszony dorsz to tam prawdziwy delikates. Moczy się go przez kilka dni, regularnie wymieniając wodę. Potem tłucze się go, aż trochę zmięknie i gotuje około dwóch godzin. Pod koniec dodaje się ziemniaki i gdy te zmiękną, wszystko odcedza. Rybę czyszczą wtedy z ości i skóry i łączą z ziemniakami, ugniatając na dość gładką konsystencję. Na koniec trochę pieprzu, soli, czosnku i pietruszki oraz dużo oliwy z oliwek. Naprawdę wyśmienite!

Okazuje się, że danie jest znane w wielu krajach, przede wszystkim we Włoszech, ale także w Hiszpanii, Portugalii, czy nawet w Prowansji (oczywiście w rozbudowanej francuskiej wersji…) jako Brandade de Morue. Istnieje naturalnie wiele innych sposobów przyrządzania sztokfisza od Afryki, po Karaiby i Holandię. Dla mnie jednak to bakalar będzie już na zawsze kwintesencją tørrfisk. Gdybym nie zjadła go wtedy, dziś na pewno nie stałabym na tych skałach…

Wybrane dla Ciebie

Nie tylko kiszenie. Taką sałatkę robię na zimę z kapustą, idealna do kotletów
Nie tylko kiszenie. Taką sałatkę robię na zimę z kapustą, idealna do kotletów
Latem robię knedle bez ziemniaków. Są pyszne i wysokobiałkowe
Latem robię knedle bez ziemniaków. Są pyszne i wysokobiałkowe
Rozdrobnione warzywo wrzucam do wody. Po odcedzeniu mam najlepszy oprysk na chore ogórki
Rozdrobnione warzywo wrzucam do wody. Po odcedzeniu mam najlepszy oprysk na chore ogórki
To jedno z najzdrowszych mięs. Polacy wciąż mają opory, aby je jeść
To jedno z najzdrowszych mięs. Polacy wciąż mają opory, aby je jeść
Najzdrowsze grzyby. Zwłaszcza seniorzy powinni zajadać
Najzdrowsze grzyby. Zwłaszcza seniorzy powinni zajadać
Wymiata toksyny z organizmu jak miotełka. Latem jest najzdrowsza i najsmaczniejsza
Wymiata toksyny z organizmu jak miotełka. Latem jest najzdrowsza i najsmaczniejsza
W upały pijemy ją litrami. Nie mamy świadomości, że działa jak trucizna
W upały pijemy ją litrami. Nie mamy świadomości, że działa jak trucizna
Większość myśli, że są zdrowe. Dietetyk załamuje ręce, kiedy Polacy sięgają po te produkty
Większość myśli, że są zdrowe. Dietetyk załamuje ręce, kiedy Polacy sięgają po te produkty
Gdy zobaczę w sklepie, od razu ją kupuję. Reguluje ciśnienie i pomaga stracić zbędne kilogramy
Gdy zobaczę w sklepie, od razu ją kupuję. Reguluje ciśnienie i pomaga stracić zbędne kilogramy
Dodaj do wody i pij rano. Od razu poczujesz się lepiej i nawodnisz organizm
Dodaj do wody i pij rano. Od razu poczujesz się lepiej i nawodnisz organizm
Te osoby powinny unikać bobu. Może być dla nich toksyczny
Te osoby powinny unikać bobu. Może być dla nich toksyczny
Jeśli widzisz to na opakowaniu z mięsem, lepiej nie kupuj. Możesz poważnie się zatruć
Jeśli widzisz to na opakowaniu z mięsem, lepiej nie kupuj. Możesz poważnie się zatruć