Historia najstarszej cukierni w Lublinie
Sto lat temu w Lublinie na ciastka chodziło się „do Chmielewskiego”. Także dziś, każdy lublinianin wie, gdzie się udać, by zjeść najlepsze ciasteczka w mieście. Działającą do dziś cukiernię w 1900 roku założył dziadek obecnych właścicieli – Władysław Chmielewski, syn powstańca styczniowego, do którego nie raz szczęście się uśmiechnęło, jednak nie zawsze było kolorowo. O perypetiach cukierniczej dynastii, historii rodzinnej cukierni, szczęściu oraz smakowitych, słodkich wypiekach tworzonych z pasją rozmawialiśmy z Krzysztofem Chmielewskim, współwłaścicielem lubelskiej cukierni z ponad stuletnią tradycją.
W artykule znajdują się linki i boksy z produktami naszych partnerów. Wybierając je, wspierasz nasz rozwój.
Karolina Wójciga: Każdy w Lublinie wie, że cukiernia Chmielewski jest najstarszą w mieście, jednak nie każdy zdaje sobie sprawę z niesamowitej historii tego miejsca. Zacznijmy od początku – jak się ona zaczęła?
Krzysztof Chmielewski: Dziś może nikt nie przywiązuje już do tego wagi, ale rodzina Chmielewskich jest rodem szlacheckim i ziemiańskim herbu Wieniawa. Tę historię należy zacząć od mojego pradziadka, Franciszka Chmielewskiego, który po powstańczych perypetiach w 1868 roku ożenił się z moją prababką, Klementyną z Gadomskich. Z tego małżeństwa urodziło się dwanaścioro dzieci, wśród nich, jako czwarty, mój dziadek – Władysław Franciszek Chmielewski. To on w przyszłości miał założyć słynną w Lublinie cukiernię. Mój pradziad stracił cały majątek z powodu udziału w powstaniu styczniowym, dlatego chciał każdemu ze swoich potomków zapewnić dobre wykształcenie i ogromne nadzieje pokładał właśnie we Władysławie, czyli moim dziadku. Po ukończeniu kilku klas gimnazjum wraz z ojcem zdecydowali, że będzie dalej kształcił się w fachu cukierniczym i tak też się stało. I choć Polska była wtedy pod zaborami, to wysłano go na dwa lata do Warszawy, gdzie uczył się kunsztu cukierniczego u Rudolfa Ballresco i pod koniec 1893 roku stanął przed komisją, zdał egzamin i otrzymał dyplom. Od tej chwil był „subiektem cukierniczym”, a w 1925 roku uzyskał tytuł mistrzowski.
I założył cukiernię?
Tak, ale nie od razu. Dziadek przyjechał do Lublina szukać pracy i tutaj poznał moją babkę – Stanisławę Frankównę, córkę tutejszej mieszczańskiej rodziny, osobę, jak wtedy mówiono, rzetelną, pracowitą i pewnego charakteru. Oczywiście zakochali się w sobie i niedługo potem pobrali, a życie po ślubie rozpoczęli skromnie – od niewielkiego sklepu cukierniczego na Krakowskim Przedmieściu 4, który nabyli za pieniądze z posagu mojej babki. Jak wspomniałem, żyli skromnie, ale nagłą odmianę losu przyniosła wysoka wygrana na loterii. Jak głosi jedna z anegdot, szczęśliwy kupon moi dziadkowie dostali od człowieka, który często u nich bywał na herbacie, ale pewnego razu nie miał czym zapłacić, więc zostawił los kupiony w kolekturze Morajnego. Wtedy mówiło się, że wrócił Morajne – wróciło szczęście do Lublina. Taki też napis widniał na szybie jego kolektury, kiedy wrócił szczęśliwie po I wojnie światowej do rodzinnego miasta. No i rzeczywiście tak było, bo ogromne szczęście spotkało moich dziadków, a ten człowiek, który podarował im to szczęście, już więcej nie pojawił się i wszelki słuch o nim zaginął.
Czyli można powiedzieć, że dosłownie los się do nich uśmiechnął?
Dosłownie! I to nie jeden raz (śmiech). W tym czasie, gdy dziadek nagle stał się majętnym człowiekiem, obok ich cukierenki wystawiono na sprzedaż starą kamienicę. Dziadkowie kupili dom bez wahania i zaczęli remont, bo marzyła się im cukiernia z prawdziwego zdarzenia, taka, która mogłaby konkurować ze słynnym lubelskim Semadenim. I właśnie wtedy los uśmiechnął się do nich po raz drugi. Podczas renowacji budynku, w jego piwnicach odkopano gliniany garnek wypełniony po brzegi złotymi, węgierskimi monetami z XVII wieku. Było to pod koniec 1918 roku. Dziadek nie wziął z tego skarbu ani grosza. Całość oddał w ręce władz właśnie odradzającego się Państwa Polskiego. Zachował tylko kilka monet na pamiątkę dla potomnych.
Szlachetna postawa.
Tak, bo dziadek był szlachetnym człowiekiem. Być może nie wszyscy z młodego pokolenia wiedzą, że w tamtym czasie ludzie tak bardzo zachłysnęli się tą wolnością, tak bardzo byli dumni z tego, że Polska jest wreszcie wolnym krajem, że oddawali obrączki, biżuterię, drogocenne przedmioty, by Polska znowu mogła istnieć.
Wróćmy na chwilę do cukierni pańskiego dziadka. Wyremontował kamienicę przy Krakowskim Przedmieściu 8, stworzył wymarzoną cukiernię i już został tu na stałe?
Dokładnie. Dziadek Władysław stworzył miejsce niezwykłe. To było miejsce dla każdego. Przed południem u Chmielewskiego pojawiały się matki z dziećmi, a wieczorami przesiadywali tu znani lubelscy urzędnicy, księża, literaci, aktorzy, a w zacisznym kącie, obok wielkiego pieca kaflowego zakochane pary. Tak było w sali na parterze. Na piętrze natomiast spotykali się ci, których pasjonowała gra w bilard. To był męski azyl, pachnący papierosowym dymem, miejsce, do którego nie wypadało wchodzić paniom. Dziadek nie raz opowiadał, że goście siadywali przy stolikach z marmurowymi blatami i ciężkimi, metalowymi podstawami zdobionymi secesyjnymi wzorami, a kelner przynosił szklany klosz pełen różnorakich ciastek. Można było wybierać do woli, a płaciło się, oczywiście „od sztuki”. Jednak w praktyce było tak, że dzieci zjadały wszystko do ostatniego okruszka (śmiech). Kupowano także ciastka na wynos, pakowano je elegancko, a pod fantazyjnie zawiązany kolorowy sznurek wsuwano firmowe serwetki opatrzone napisem „Cukiernia Chmielewski”.
Wspomina pan o znanych osobistościach goszczących u pańskiego dziadka. Może pan zdradzić, kto przychodził „do Chmielewskiego” na ciastko?
Stałym bywalcem cukierni był przez wiele lat przyjaciel rodziny, literat i taternik Józef Birkenmayer-Groński, a w okresie międzywojennym zachodziła tutaj Hanka Ordonówna, stała bywalczyni, podczas przyjazdów na gościnne występy w Teatrze Miejskim. Ale nic w tym dziwnego. Dziadek zawsze dbał o to, by jego klienci mogli liczyć na to, co najlepsze. Chciał, by jego wyroby miały najwyższą jakość. Zatrudniał doskonałych cukierników, m.in. Piotra Downarowicza i Stefana Jacukiewicza. To właśnie oni sprawili, że w tamtym czasie wyżej ceniono pączki „od Chmielewskiego”, niż te, które wytwarzał słynny warszawski Blikle.
A jak podczas II wojny światowej radził sobie pański dziadek? Wszyscy doskonale wiedzą, że nie były to łatwe czasy.
Tak, znowu przyszła wojna i Niemcy chcieli, by dziadek podpisał volkslistę. Wprawdzie nie mieliśmy niemieckich przodków, ale rodzina mojej babki miała protoplastów przybyłych niegdyś do Polski spod Lipska. Stryjek Józef przekonywał dziadków, by podpisali ten dokument, ale moja babcia powiedziała wtedy twardo, że wolałaby widzieć stryjka w trumnie jako Polaka niż żywego – jako Niemca. Dziadek zdjął także karteczkę z informacją, że cukiernia jest przeznaczona tylko dla Niemców. Przez to oraz przez odmowę podpisania volkslisty dziadek utracił cukiernię oraz został uwięziony na Zamku Lubelskim. Jednak dzięki wysokiej łapówce po pewnym czasie wyszedł na wolność.
I co stało się z cukiernią pańskiego dziadka po jej konfiskacie?
Cukiernię oddano Niemcowi, niejakiemu Rothowi i on prowadził ją do końca okupacji. Wobec dziadka i jego rodziny zachowywał się przyzwoicie – pozostawił im całe mieszkanie na piętrze, a sam zajął tylko pokój z kuchnią. Ale za to przez pierwsze powojenne lata mieszkanie dziadków było nieustannie nachodzone i rewidowane przez Urząd Bezpieczeństwa. Bez wyczerpujących przesłuchań i zastraszania się nie obyło. Jednak dziadek nie bacząc na szykany, prowadził cukiernię do 1951 roku, aż została upaństwowiona.
Był to zapewne ogromny cios dla dziadka?
Było mu trudniej niż za czasów okupacji niemieckiej. Wtedy przynajmniej prowadził niewielką pracownię cukierniczą, która zaopatrywała w słynne pączki sklepiki i „sodówki” w centrum Lublina. A po wojnie został bez środków do życia. Jego cukierenkę uznano za niebezpieczną dla ludowego państwa „prywatną inicjatywę”, a jego samego nazwano burżujem i kapitalistą. Interes przejęły Lubelskie Zakłady Gastronomiczne, które wkrótce przemianowały go na kawiarnię i zmieniły nazwę na „Ratuszową”. Od tej pory przychodziło tu coraz mniej ciekawe towarzystwo, a i ciastka oraz kawa stawały się z roku na rok coraz gorsze.
Ale po 40 latach udało się państwu odzyskać cukiernię.
Na szczęście tak. W 1991 roku, razem z siostrą i niestety nieżyjącym już bratem Stanisławem zaczynaliśmy od sklepu cukierniczego, jak niegdyś nasi dziadkowie. Ale już po roku wróciliśmy do zamysłu dziadka i otworzyliśmy cukiernio-kawiarnię. Najlepszą i najbardziej skuteczną reklamę jaką mogliśmy sobie wymarzyć, była prawie codziennie wisząca na witrynie cukierni kartka z napisem „Wszystko wyprzedane. Zapraszamy jutro” (śmiech).
117 lat tradycji tworzenia najbardziej lubianych przez lublinian ciastek zobowiązuje.
Oj tak, zobowiązuje! Czujemy tę odpowiedzialność. Dlatego z siostrą staramy się, aby nasi pracownicy czuli się tu jak w rodzinie. W końcu to rodzinny biznes (śmiech). I tak jak w prawdziwej familii bywają nieraz między nami a pracownikami kłótnie i swary, czasem z kimś się żegnamy w gniewie, ale ten ktoś zaraz wraca i znowu wszyscy są szczęśliwi. Bo nie wolno nikogo przekreślać, w końcu każdy uczy się na błędach, prawda? (śmiech).
Chyba niemal każdy lublinianin wie, gdzie udać się na najlepsze ciastko i kawę w mieście. Jak pan myśli, dlaczego drzwi cukierni Chmielewski nie zamykają się przez cały dzień?
Tu chodzi o jakość produktów, na którą stawiamy przede wszystkim. Wie pani, że u Chmielewskiego nawet to, co według nas nie nadaje się do sprzedaży, zasługuje na pierwsze miejsce w konkursie? (śmiech).
Ale jak to?
To taka śmieszna historia, która przytrafiła nam się zaraz po odzyskaniu cukierni. W Lublinie z okazji tłustego czwartku ogłoszono konkurs na najlepszego pączka. Zapomnieliśmy o nim zupełnie. Przypomniała nam o tym zaprzyjaźniona pani redaktor z jednej z lubelskich gazet. Ale niestety, jak to w tłusty czwartek – wszystko wyprzedane. No i co tu zrobić? Zostały tylko te z odrzutu. Nie było one złe – raczej nieudane. A to pączek był nieforemny, a to niedopieczony, ale zaryzykowaliśmy – wybraliśmy najlepsze z najgorszych i pędem zanieśliśmy je na ten konkurs. Byliśmy zawstydzeni, bo nie dość, że się spóźniliśmy, to jeszcze przynosimy takie coś! No ale cóż, wróciliśmy do cukierni, a za pół godziny telefon, że nasze pączki wygrały konkurs! Chyba walory smakowe, a nie wizualne zwyciężyły.
Ale pytała pani, dlaczego drzwi naszej cukierni się nie zamykają. Myślę, że to z powodu rodzinnej atmosfery, która u nas panuje. Ludzie przychodzą do nas wiadomo, że po ciastka, ale także żeby porozmawiać. Nasza pani ekspedientka, która obsługuje klientów, czasem mówi nam, że nie widziała tego pana z wąsem, który kupuje pączki przez dwa dni albo, że pani Kazia dawno do nas nie zaglądała. Martwi się o nich, a jak wreszcie przyjdą, to oddycha z ulgą (śmiech). Często powtarzam, że do lekarza idzie się, kiedy zdrowie nie dopisuje, do księdza z problemami wiary, z prawem do prawnika, a do cukierni, żeby porozmawiać (śmiech).
*Czyli państwa goście mogą się tu poczuć trochę jak u psychologa? *
No tak! Sami często mówią, że otworzyli się przed nami, a zazwyczaj tego nie robią. Kiedyś przyszedł do nas pewien wojskowy w stopniu majora i powiedział, że ma takiego „stresa”, że musi zjeść tort. Myśleliśmy, że chodzi mu o kawałek tortu, ale nie! On zamówił cały kilogramowy tort. Kiedy zjadł niemalże cały, powiedział, że już się prawie nie denerwuje. Ale przede wszystkim zaglądają do nas grupki znajomych i przy ciasteczku oraz kawie rozmawiają ze sobą, żartują i cieszą się swoja obecnością. A to bardzo ważne, by w dobie tych wszystkich komunikatorów internetowych, chatów i SMS-ów spotkać się z kimś w cztery oczy i przeprowadzić autentyczną rozmowę. A poza tym nic tak nie potęguje rozmowy jak kawa czy herbata i dobre ciastko, które można powiedzieć, że są wisienką na torcie tego spotkania. I o tym trzeba pamiętać.
W artykule znajdują się linki i boksy z produktami naszych partnerów. Wybierając je, wspierasz nasz rozwój.