Niesamowita Café Lisboa. Kawałek Portugalii w Krakowie
Za najbardziej portugalską kawiarnią w Krakowie kryje się kot, który przyleciał do Krakowa samolotem, cztery rowery noszące imiona i wielka miłość do ciastek znanych jako pastéis de nata.
Kiedy po paru latach nieobecności w Krakowie Marta postanowiła spakować swoje rzeczy, zabrać kota i wrócić do Polski z Irlandii, rodzina nie kryła zachwytu. Po paru miesiącach w Polsce spędzonych w nowej pracy i po wakacjach w Portugalii zachwyt rodziny nieco osłabł, bowiem emigrantka oznajmiła, że chce otworzyć kawiarnię i piec portugalskie ciasteczka. Delikatne pastéis, pełne budyniowego kremu wpadło w rodzinne trybiki, a te zazgrzytały jakby to był sporej wielkości kamień, a nie słynne lizbońskie ciastko.
Marta się jednak uparła. Miała za sobą parę tygodni rowerowej, podróży przez Portugalię. Wyruszyła z Lizbony, przejechała piękny region Alentejo, dotarła do popularnego wśród turystów Faro i dalej aż do południowej granicy z Hiszpanią. Po drodze syciła oczy i żołądek Portugalią wcinając setki pięknych i pysznych pastéis. Kiedy spóźniła się na samolot do Polski i musiała przesiedzieć sporo czasu na lotnisku w oczekiwaniu na kolejny lot w jej głowie pojawiła się myśl o założeniu kawiarni. Im dłużej o tym myślała, tym bardziej ten pomysł się jej podobał. Chciała sama piec ciastka, obsługiwać klientów i znać na pamięć ich ulubione napoje!
Po powrocie dziewczyna, która z cukiernictwem miała tyle związków, ile upieczone w niedzielę w domu ciasto zabrała się za próby upieczenia swoich pierwszych pastéis. Szło jak po grudzie – śmieje się dziś. Ciastka były smaczne, ale nie na tyle, by podać je w kawiarni sygnowanej własną twarzą i nazwiskiem. Marta napisała zatem kilka maili do lizbońskich kawiarni z nadzieją, że wpadnie do nich, by się uczyć. Maile przepadały jak kamienie wrzucane do wyjątkowo głębokiej wody, przepływającego przez Lizbonę Tagu. Coś ruszyło dopiero, kiedy uruchomiła znajomości z rowerowej wyprawy do Portugalii.
Parę miesięcy później z translatorem w ręku i dwojgiem Portugalczyków uczyła się wałkować ciasto, wklejać je w foremki i tak komponować krem na bazie żółtek, by był idealnie kremowy. Po tygodniu naprawdę ciężkiej pracy jej gospodarze uznali, że jest gotowa, by samodzielnie piec pastéis. Marta spakowała się, wróciła do Polski i z jeszcze większym zacięciem niż do tej pory ruszyła na poszukiwania lokalu. Jednocześnie umówiła się z organizatorkami festiwalu Najedzeni Fest!, że podczas czerwcowej edycji zaprezentuje swoje ciastka, by sprawdzić, czy Kraków jest głodny Lizbony. Plan był świetny – miał cezurę czasową, poza którą nie można się było wychylić.
Marta wynajęła na noc pizzerię. Mogła korzystać z pieca od 22. do 2. Zaczęła próby. Szło źle. Ciasto jej się nie podobało. Miała zeszyt, gdzie zapisywała skład ciasta każdej kolejnej próby. Musiała trafić z proporcjami produktów, bo przepis przywieziony z Portugalii był obliczony na tamtejsze składniki. Na początku szło jak po grudzie, udało się dopiero w czwartek po dziesięciu dniach prób. To wtedy, kosztując upieczonego ciasta, stwierdziła, że smakuje jak w Lizbonie. Była zadowolona na tyle, by uznać, że to jest to. Zabrała się za krem. Też musiało to chwilę potrwać, ale był w końcu krem był gładki i odpowiednio słodki. Zadzwoniła po znajomych i członków rodziny, a ci zakasali rękawy i całą noc piekli z Martą ciasta i nadziewali je kremem. Upiekli 768 pastéis de nata. Marta wynajętym vanem przewiozła ciasta na swoje stoisko na Festiwalu. Było to prawie tak trudne jak ich upieczenie, bo w życiu nie prowadziła tak wielkiego auta. Bała się trochę, bo najbliższe osiem festiwalowych godzin miało pokazać, czy jej marzenie o kawiarni jest coś warte. Po trzech godzinach od startu Festiwalu nie miała już ciastek. Sprzedała wszystkie, a ci, co zjedli jedno, wracali po drugie.
Swoją wymarzoną kawiarnię Marta otworzyła po ośmiu miesiącach wyczerpującego remontu. Nazwała ją Café Lisboa, a dziś podaje gościom sprowadzaną specjalnie portugalską kawę i ciastka, które własnoręcznie tworzy, pracując z ekipą, na której może polegać jak na Zawiszy. Można również u Marty skosztować portugalskich win i zamówić atlantyckie sardynki. Po prostu Lizbona! A Marta pamięta, kto z jej gości pije kawę z mlekiem, kto bez, komu podać kieliszek wina a komu kanapkę z wieprzowiną i jest dokładnie w tym miejscu, w którym chciała być.
Nie żałuje niczego, bo nie ma na to czasu, bo kiedy nie jest w pracy, planuje kolejną rowerową wyprawę. A pojedzie na nią na jednym ze swoich czworga rowerów, z których każdy ma własne imię. Tym razem będzie to Toskania i miejmy nadzieję, że i z tej podróży wróci z jakimś świetnym pomysłem.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl