Maia Sobczak i jej przepisy na szczęście
O tym, że dieta i samopoczucie idą w parze, mówi się od zawsze. W praktyce jednak nie każdy o tym pamięta. Z pomocą i bardzo wizualnym wytłumaczeniem przychodzi Maia Sobczak, udowadniając w nowej książce, że jedzenie może leczyć, ale też szkodzić. Dlatego tak ważne jest umiejętnie się z nim obchodzić. Nagle okaże się, że nadpobudliwość to efekt nadmiernego żywiołu ognia, a powszechnie zdrowa papryka będzie nam się dosłownie odbijała. Oto, jak z jedzenia wytworzyć szczęście.
W artykule znajdują się linki i boksy z produktami naszych partnerów. Wybierając je, wspierasz nasz rozwój.
Czym dla ciebie jest zmiana, do której nawiązujesz w dedykacji książki, i jak wpływa na szczęście?
Zazwyczaj jest tak, że zmiana jest procesem - najpierw coś się wydarza i jest taki przebłysk. Pojawia się potrzeba zmiany czegokolwiek, jeszcze do końca nie wiadomo co to będzie, ale odczuwamy przepływające przez ciało i myśli uczucie, że tak jak jest, nie do końca już nam pasuje i coś trzeba zmienić. Ja od zawsze, jak to mówię, jestem miło ciekawską osobą. Zawsze chciałam więcej poznać, zrozumieć i nie przyjmowałam, że ktoś mi mówił: "to jest czarne i tak ma być", tylko drążyłam temat. Kiedyś nawet stworzyłam taką wizualizację, że mózg wygląda niczym kraina Szuflandia z filmu "Kingsajz". Jest przestrzenią z mnóstwem malutkich szufladek, gdzie są poukładane fiszki, czyli zdarzenia, emocje, momenty, zapachy, smaki i wszystko, co napotykamy na życiowej drodze. I gdy coś się dzieje, wysuwa się konkretna szufladka. Doświadczenie dane, które następuje w bieżącej chwili, nakłada się na zawartość tych szufladek i pojmujemy konkretne sytuacje oraz ludzi przez doświadczenia z przeszłości. Dlatego napisałam książkę "Przepisy na szczęście", bo uważam, że szczęście jest właśnie w tych szufladkach. W zależności od tego, jak to sobie poukładasz i jak o to dbasz.
A czy w twoim życiu był taki moment zmiany, która wywróciła świat do góry nogami?
W życiu kobiet, a z pewnością ja tak miałam, wiele zmienia pojawiające się na świecie dziecko. Gdy narodził się mój syn, to było naprawdę ogromne tąpnięcie. I wiele pań ma właśnie podział życia na przed ciążą i po ciąży. Nie mówi się już w odwołaniu do przeszłości, że np. gdy byliśmy narzeczeństwem, a umiejscawiamy wydarzenia w czasie "przed i po urodzeniu dziecka". Świat zaczyna się przewartościowywać i właściwie budujemy go od początku. To, co kiedyś było ważne, nagle staje się naprawdę błahe i czasem wręcz niepotrzebne. Moment od porodu do około 3-6 miesięcy był jak przeciąganie liny - stare życie kontra nowe, wypełnione dzieckiem.
Przejdźmy do jedzenia i szczęścia z niego płynącego. Od samego początku czułaś tę relację?
Odkryłam bezpośredni wpływ na samopoczucie przez to, jak jeść i co pojawia się na talerzu. To szeroki temat, bo zawiera całą kulturę jedzenia, zakupów, nie tylko stricte talerz, ale cały styl życia. Zaczynasz zwracać uwagę na jakość produktów, jak zostało wyprodukowane i zaczynasz szukać konkretnych odpowiedzi. Pamiętam sytuację sprzed 20 lat i mojego znajomego, który po pierwsze różnił się ode mnie fizycznością, bo był bardzo "żylasty", to po drugie sporo jadł. Porównawczo zauważyłam, że było coś innego fizycznego w nim i wiedziałam, że podaż, czyli ile wkładasz, a ile wydatkujesz, to nie do końca się sprawdza. Potem zaczęłam się zastanawiać, jaki wpływ żywienie ma na mój tryb dnia. Zapisywałam, po których produktach mam energię i ogólnie lepsze samopoczucie, aby działać, a po których mam chęć jedynie wskoczyć pod przysłowiowy kocyk. Prowadziłam takie wewnętrzne dialogi, niezwykle dla mnie istotne, żeby spróbować zrozumieć siebie samą. Zaczęłam zauważać drobiazgi, które tworzą codzienność, gdy odżywiam się korzystnie dla mojego organizmu i te gorsze chwile, kiedy zjadłam coś, co mi po prostu nie służyło. W ten sposób na przykład na stałe wyeliminowałam ze swojego jadłospisu paprykę. I mimo że to warzywo ogólnie polecane i wychwalane przez szereg cennych składników, które zawiera, to ja za każdym razem po zjedzeniu papryki, śmieję się, że pozostaję z nią przez cały dzień. Wiadomo, że rzeczy cięższe trawią się dłużej, ale po ponad dwóch godzinach od zjedzenia tych lżejszych np. warzyw, znika pamięć po posiłku i pojawia się przyjemne uczucie, że nie ma głodu, a jednocześnie nie odczuwamy żadnych dolegliwości układu pokarmowego. Zrobiłam test i z ogromną uwagą wyłączyłam paprykę z diety. Na pozór jest to łatwe, ale gdy świadomie do tego podchodzimy, to zauważamy, w ilu potrawach czy półproduktach jest ta papryka. Po dwóch tygodniach paprykowej abstynencji, zjadłam ją ponownie i miałam dowód, że mi nie służy. I nie była to oczywiście negacja jej prozdrowotnych właściwości, ale wskazanie, że po prostu nie jest dla mnie. I to jest właśnie takie ciekawe i fajne, że dla każdego z nas żyjącego na świecie, coś innego jest dobre. Oczywiście możemy stworzyć taki kręgosłup "dobrych" i uniwersalnych produktów, ale musi być w tym spora doza indywidualności.
Czyli zanim wydamy fortunę na lekarzy i testy, warto poobserwować się we własnym zakresie?
Obserwacja jest kluczem do wszystkiego - inaczej nie jesteśmy w stanie zorientować się, co jest dla nas dobre, a co nie. Dla mnie takim okresem są trzy tygodnie, które pozwalają wyczuć zmiany. Żyjemy w czasach, gdzie ciągle jesteśmy czymś zagłuszani czy atakowani efektami wizualnymi i w ten sposób zarzuceni informacjami, niczym stertą liści. Przez to większość osób tak naprawdę nie jest w kontakcie z samym sobą i brakuje im wewnętrznego spokoju. Na co dzień podlegamy setkom wpływów, nie zapytawszy siebie, czy konkretna sytuacja jest ok, czy bluzka podoba się na pewno mi, a nie była kupiona pod namową znajomej. Bardzo często robimy coś pod wpływem zewnętrznych impulsów - i to one nam wyznaczają, co jest dobre, a co nie.
A czym jest dla ciebie jedzenie?
Jedzenie jest miłością - od dotykania go, przez przygotowanie, aż po konsumpcję. Przyjemnością jest też rozmowa o jedzeniu. Zwłaszcza z ludźmi, którzy produkują je, uprawiają np. na własnym polu czy wytwarzają w swoim obejściu. Bo wtedy wiemy, że cząstkę tego ich własnego wkładu i zaangażowania przejmujemy z kalafiorem czy innym produktem. Jedzenie od zawsze w moim życiu było ważne - od zawsze lubiłam jeść, ale nie w sensie takim, aby wypełnić żołądek do syta, ale aby smakować. Dlatego często powtarzam, że dla mnie porcje są za duże. Lubię czuć taki lekki niedosyt, choć jak wiadomo, na około 20-30 minut po posiłku on powoli znika i pojawia się takie przyjemne uczucie, że nie jesteśmy głodni, ale towarzyszy nam szczęście po dobrym posiłku. I to sens filozofii jedzenia w rytmie slow.
Jak zatem w praktyce, z korzyścią dla samopoczucia, wprowadzać zmiany?
Zdecydowanie jestem zwolennikiem małych zmian, krok po kroku. Większość z nas nie jest w stanie udźwignąć dużych zmian na raz, bo po prostu nie jest gotowa na rewolucję. Często mówię o gotowości do zmiany, aby nie rzucać się z motyką na słońce. Proponuję np. zły nawyk podmienić jakimś dobrym i stosując go w tych magicznych trzech tygodniach. 21 dni to właśnie czas na tyle krótki, że jesteśmy w stanie zmianę zaakceptować, a jednocześnie na tyle długi, że wchodzi nam ona w nawyk, w naszą codzienność.
Dobrym przykładem jest rezygnacja ze słodyczy na 3 tygodnie lub wysiadanie przystanek wcześniej i przejście się spacerem do pracy lub domu.
Dokładnie. I potem możesz dołożyć kolejną rzecz, równie drobną. Ponownie wypełniasz ją, jako swój mały rytuał, przez trzy tygodnie i oswajasz się z nią. A gdy którego dnia, coś zostanie zaburzone, możesz poczuć wręcz pustkę, że czegoś zabraknie. Zamiast o poranku pić kawę, warto przełożyć ją na popołudnie - co zdaniem ekspertów jest najlepszą chwilą na ten napój - i przygotować machalatte czy napar imbirowy. Coś ciepłego, coś ładnego, smacznego i co sprawi nam przyjemność. I to ta zdrowa zmiana, przyniesie nam pożytek zdrowotny, ale nie będzie katorgą. Zawsze to powtarzam, że ze sobą będę do końca życia. Mogą się odwrócić ode mnie znajomi, zostawić mnie mąż, ale ja zostanę i tego się zmienić nie da. Dlatego dla siebie samej muszę być najlepszym przyjacielem, a nie wrogiem czy krytykiem. Oczywiście mam taką zasadę, że nie żyję w chmurach i nie jestem w siebie ślepo zapatrzona, mam świadomość swoich dobrych i złych stron oraz tego, jak mogę z nimi pracować.
Jak to się dzieje, że jedzenie ma taką magiczną moc, że jednoczy? Dlaczego na pierwszą randkę najczęściej chodzimy na obiad lub kolację?
To oczywiste, że wybieramy wspólny posiłek. To taka propozycja "zróbmy coś razem, co się uda, mimo że nie do końca się znamy". Idąc do kina, nie porozmawiamy, więc najlepiej iść się czegoś napić i zjeść. Rozmowa zaczyna się już przy wyborze propozycji z menu, a potem zawsze możemy zapytać, czy mogę spróbować twojego dania? Konfrontujemy zdania i już się zaczyna taka wspólna relacja. To bardzo bezpieczny grunt, bo wszyscy jedzą i zawsze jest tak, że ktoś będzie głodny albo przynajmniej będzie miał ochotę się czegoś napić. Dialog przeradza się od tych tematów o zastanej sytuacji do całej masy innych, już bardziej abstrakcyjnych czy osobistych. Dzisiejsze pokolenie sporo traci tylko "klikając", mam nadzieję, że mój syn będzie zapraszał dziewczyny do restauracji.
A sekret idealnego, rodzinnego posiłku?
Kluczem jest dla mnie autonomia najmłodszych podczas jedzenia. Swojego syna staram się bardzo otwierać na jedzenie i pozwalać je smakować. Samodzielnie nakłada sobie na talerz to, co chce zjeść. Oczywiście bardzo praktyczne jest serwowanie określonych porcji, tzw. talerzówki, dla każdej osoby przy style stole. Przekładając danie do większej miski, istnieje ryzyko zaplamienia ulubionego obrusu, ale zyskujemy coś więcej - możliwość rozmowy przy stole i wspólnej celebracji posiłku. Ludzie są łakomczuchami, a czasami boją się samodzielnie coś zamówić. Coraz popularniejsze są wypady do restauracji, gdzie na środku stołu ustawiane są półmiski, a biesiadujący mogą jeść po trochę z każdej potrawy. To dobre rozwiązanie szczególnie dla osób, które nie lubią dużych porcji lub nie mają odwagi na kulinarne eksperymenty tylko dla siebie. Co ważne, stół i jedzenie łączą ludzi z różnych środowisk, którzy nie mówią tym samym językiem i nie potrafiliby w inny sposób się z nami poznać czy skomunikować. Z pomocą prastarego języka gestów plus podanego jedzenia, możemy dogadać się praktycznie z każdym. To sytuacje, kiedy pojawia się ciekawość, też drugiej osoby i chęć podzielenia się najintymniejszymi momentami. Właśnie takie jest jedzenie, wchodzi z nami w najintymniejszy związek, wnika w nas, buduje i odżywia.
Jedzeniem dzielisz się chętnie w trakcie podróży. Jak one wyglądają i jakie masz rady na poznawanie i smakowanie najodleglejszych zakątków świata?
Po pierwsze - bądź otwartym i nie bój się ludzi. Bez tego może nas ominąć wiele wspaniałych sytuacji. Każdy dom ma inne wartości, rytuały i zasady, co oczywiście należy zachować. W podróżach kieruję się zdrowym rozsądkiem - działam tak, jakbym chciała, aby wobec mnie się zachowywano. Zauważyłam, że im ja jestem bardziej otwarta, tym inni są bardziej otwarci na mnie. W podróży zawsze mam ze sobą swoje sprawdzone przyprawy i np. kaszę jaglaną. Czasami wykorzystuję to i wychodzę z inicjatywą rozmowy o jedzeniu i wykorzystuję te produkty do wymiany informacji i doświadczeń. I w ten sposób kaszę jaglaną wymieniłam na zerwane wprost z ogródka liście kasawy. Z kolei opisanym w książce ciastem ryżowym częstowałam pół okolicy i mimo że robiłam je na Bali, więc ryż jest wszędzie, to ta moja interpretacja była dla tamtejszych mieszkańców zupełnym zaskoczeniem. Jednak pierwsza podróż to powinna być w głąb siebie - dzięki temu łatwiej będzie otworzyć się na innych, poznać swój potencjał i zacząć nowe relacje. Chodzi tu o zadbanie o siebie pod względem duchowym i przyjemnie fizycznym poprzez jedzenie. Bo tak jak do samochodu wlewamy olej czy polerujemy go, tak o nasze ciało też musimy się zatroszczyć.
I właśnie, ty w swojej książce operujesz czterema żywiołami, które mają określony wpływ na produkty spożywcze, jak i nas samych. Przybliżysz ich działanie?
W książce chciałam przekazać przyjazną wiedzę dla każdego - podzieliłam książkę na żywioły, które pomagają zrozumieć indywidualne preferencje żywieniowe. To właśnie z jedzeniem wchodzimy w najintymniejsze relacje - ona nas karmi, w tym sensie, że może nas wyleczyć lub wręcz przeciwnie, spowoduje, że będziemy czuć się gorzej. Wiele chorób na poziomie mentalnym jest spowodowane zaburzeniami na poziomie naszych jelit. Tłumaczę to nieco metaforycznie z prostymi pojęciami, a nie fachowymi medycznymi terminami, że jelita przesyłają liściki z ostrzeżeniami wprost do naszego mózgu. Są wkurzone lub spięte i dają o tym znać, a gdy poprawimy im humor, to jednocześnie poprawi się nam samopoczucie.
Ziemia - to żywicielka wszystkiego i wszystko, co powstaje, wywodzi się z niej. To bardzo fizyczny żywioł, bo namacalnie możemy do poczuć i należy ją rozumieć jako materię. Pozostałe żywioły są typowo podsycające. W kuchni w żywiole ziemi mogą być surowe rzeczy, bardzo pierwotne, jak wyrwana z ziemi i otarta o spodnie marchewka. Ziemisty smak ma w sobie coś relaksującego, ale też delikatną słodycz.
Ogień - kojarzy się z ciepłem, czymś przyjemnym i miłością, która karmi serce i dusze. Z drugiej strony ogień jest też obróbką, czyli sposobem na przygotowanie danego produktu - poprzez ognisko, grill czy patelnię dodajemy termiki żywności. Ogień to też ciepło, to słońce, które musi być obecne do wzrostu roślin - warzyw i owoców. Z kolei w naszym ciele takim wbudowanym grzejnikiem jest ewidentnie jelito, gdzie znajdziemy ogień trawienny, który podgrzewa - jak to mówię - kociołek, czyli nasz żołądek.
Wiatr jest siłą sprawczą, dzięki któremu różne procesy - czy to w naturze czy naszym organizmie - mają prawo zachodzić. I tak jak współczesne środowisko zmaga się z problemem smogu, to wynik zastoju i braku tego prawidłowego przepływu. Analogicznie uskarżać się możemy na zastoje czy pewne uczucie ciężkości, gdy w nas te procesy przepływu są zaburzone.
Z kolei woda to nie tylko gospodarka wodna w ekosystemie, ale też wodą w naszym organizmie - w niemal 70 procentach z płynów. Bez wody w ogóle nie ma życia i podsumowuję to zdaniem, że krew w żyłach jest namiastką oceanu.
Co się dzieje, gdy jeden z żywiołów dominuje?
Wszystkie żywioły to składowe, a my jesteśmy jak tryb w szwajcarskim zegarku i gdy jednej części nie ma lub zepsuje się, to pozostałe będą musiały przejąć jej funkcję. Co ważne między żywiołami ognia, powietrza, wody i ziemi musi być równowaga, bo wtedy są przyjazne. W innym przypadku, metaforycznie mówiąc, wywołują chaos na lądzie i powietrzu. Przykładowo, jeśli mamy za dużo ognia trawiennego to bardzo łatwo nam wybuchnąć - zarówno emocjonalnie, jak i odczuwalnie poprzez kiepskie samopoczucie, bo substancje odżywcze za szybko się spalają zanim w pełni je przyswoimy. Nadmiar wody to widoczne opuchlizny na nogach, to taka wewnętrzna powódź, a z kolei niedobór objawia się odwodnieniem i osłabieniem.
Jak w codziennym zabieganiu ułatwiać sobie posiłki, aby były wartościowe i korzystne dla zdrowia?
Czas współcześnie jest towarem reglamentowanym i ja też nie mam tak, że mam od górnie daną większą ilość wolnego czasu. Mam takie dni, że robię shake'a, żeby uratować się posiłkiem, gdy w trakcie dnia nie będę mieć chwili, aby zjeść coś na mieście. To, co napisałam w książce, wilgotne i ciepłe jedzenie jest gwarancją dobrego samopoczucia, energii i uśmiechu.
Bywa, że zaplanowane rzeczy po prostu się sypią i na te sytuacje warto mieć sprawdzone własne przepisy i sposoby na posiłek. Gdy wiem, że mam aktywnie trzy dni, to wcześniej gotuję ogromny garnek kicheri albo congee, czyli ryż lub ryż z żółtą soczewicą i dodatkami. Na bieżąco dodaję do tego poszczególne składniki, takie jak świeży koperek, marchewka, rzodkiewki czy kiszonkę. Pilnuję, żeby zjeść najpóźniej trzy godziny przed snem. W torebce mam obowiązkowo sztućce, owsiankę, którą wystarczy zalać wrzątkiem i ziarenka chia, czyli szałwii hiszpańskiej. I tak naprawdę wystarczy poprosić gdzieś o szklankę wrzątku, aby zrobić owsiankę czy kupić świeżo wyciskany sok i wymieszać go z chia, żeby zapewnić sobie wartościową przekąskę i dawkę energii. W ten sposób naprawdę jestem przygotowana na ekstremalne sytuacje, a moja torebka mimo wszystko nie waży 10 kg. Często przygotowuję sobie przekąski, w formie prażonych orzechów oraz ziaren, gdy naprawdę muszę coś zjeść w przysłowiowym "biegu".
A sam rytuał konsumowania - o czym należy pamiętać i jakich błędów unikać?
Jedzenie i jego przygotowanie powinno być rytuałem. Nie należy jeść zbyt szybko, a posiłek powinien być spożywany w spokoju - bez towarzystwa komputera, telewizora czy telefonu komórkowego Trawienie jest bardzo skomplikowanym procesem, mimo że zdaje nam się, że to takie proste. Nie zdajemy sobie sprawy, że nasz organizm w każdej minucie toczy ten wewnętrzny, niezmiernie istotny proces. Dlatego sama konsumpcja, jak i moment po, powinny być wyciszeniem. Mówi się nawet, że w trakcie wspólnego posiłku lepiej nie podejmować burzliwych, kontrowersyjnych tematów, bo to też może zakłócić cały proces. A jesteśmy przecież tym, co jemy, a dokładniej tym, co strawimy. Bo dopiero strawione pokarmy zostają rozdysponowane. Współcześnie zauważamy coraz większą liczbę osób chorobliwe otyłych, ale które jednocześnie cierpią na awitaminozę i inne zaburzenia związane z wartościami odżywczymi. To wynik nie tylko jedzenia śmieciowego, ale konsumowania bez takiej świadomości, że coś właśnie trafia do naszego organizmu, bo mózg zajęty jest odpisywaniem na maile czy klikaniem w telefon. Trzeba widzieć swoje jedzenie, cieszyć się nim i delektować, żeby ruszyła cała skomplikowana machina trawienna. Jedzenie powinno leczyć i dostarczać energię do każdego narządu czy tkanki, niestety nieumiejętnie komponowane i jedzone może głównie zaszkodzić. Często najedzenie się mylimy z ciężkością, a to przez nadmierne spożywanie ciężkostrawnych dań. Nasycenie powinno być sytuacją przyjemną, takim uczuciem spełnienia, do energetyzowania. Można sobie wyobrazić, niczym w filmach akcji, gdzie coś wybucha, coś się burzy, że wszystkie siły zostają postawione w stan gotowości i uwijają się jak w ukropie, żeby to wszystko unormować i posprzątać tak w naszym organizmie po takim naprawdę ciężkim posiłku pojawia się podobne zamieszanie i mobilizacja, żeby to wszystko jakoś przyjąć i rozdysponować, żeby wszystkie układy wróciły do normy. Gdy zjemy coś smacznego, ale lekkiego, takiego uczucia po prostu nie uświadczymy, a nasze jelita wyślą do mózgu przyjazną informację - dziękuję za dobry posiłek.
W książce proponujesz warzywa, kasze, nasiona chia, ale też kiszonki.
Kiszonki od wieków znane są z tego, że zasiedlają nasze jelita w dobrą florę bakteryjną, zajmując miejsce tym z ciemnej strony mocy, przez co wspierają nas wypychając tych "złych". Dzięki temu jesteśmy bardziej odporni, mamy energię i siłę, żeby z uśmiechem maszerować przez życie. Dodatkowo ten smak kwaśny działa podkręcająco na nasz ogień trawienny, czyli ten wspomniany garnek ma na czym pracować. Ten zestaw produktów, które wybrałam to skarbnice substancji, które nie angażują naszego organizmu do wytężonych procesów metabolicznych. Wręcz pomagają i usprawniają te działania.
Spożywając już podgrzane produkty, nie zmuszamy organizmu do wytężonego podgrzewania i trawienia, a to naprawdę istotne. Podobnie w przypadku zbyt suchych produktów, które organizm najpierw musi najpierw rozmiękczyć. Oczywiście mózg lubi chrupiące rzeczy, więc w książce nie brakuje takich posypek z orzechów czy np. fragmentów potraw, jak chrupiąca otoczka szałowego arancini z awokado.
Trwa ładowanie wpisu: instagram
_
A co obowiązkowo znajdziemy w twojej kuchni?
Masło klarowane (śmiech). Zawsze mam mnóstwo przypraw suszonych i świeżych takich jak korzeń imbiru czy kurkumy. Dużo eksperymentuję, więc mam zawsze jakąś kapustę, trawę cytrynową, galangal czy kwaśny tamaryndowiec, a także zastęp kiszonek, leczniczych wodorostów, strączków i soczysto zielonych ziół na parapecie. Mam też żelazną szufladę, opisaną w książce, gdzie chowam quinoę, soczewicę, ryż i kasze - w tym jaglaną królową, jasną grykę czy owsianą, czyli wyciszającą czy może nawet utulającą układ nerwowy. Uwielbiamy pasty i hummusy, więc nie brakuje u nas roślin strączkowych. Regularnie zaopatruję się też w dobrej jakości sos sojowy, którym doprawiam potrawy i dodaję im głębi. Nie brakuje u mnie sezonowych warzyw i owoców. Własnoręcznie robię też musztardę, która działa otwierająco i naprawdę wyjątkowo smakuje.
W artykule znajdują się linki i boksy z produktami naszych partnerów. Wybierając je, wspierasz nasz rozwój.