Na polskie targowisko po wietnamskie jedzenie. Zupa za dychę, a drugie danie za 12 zł
Chcecie liznąć odrobiny orientu z Wietnamu za grosze, nie ruszając się z Polski? Jedźcie na najbliższy większy bazar z wietnamskimi straganami. A tam zlokalizujcie zagłębie z barami, w których tamtejsi azjatyccy handlarze się żywią. Nie pożałujecie.
W artykule znajdują się linki i boksy z produktami naszych partnerów. Wybierając je, wspierasz nasz rozwój.
Na targowisko przy Marywilskiej na warszawskiej Białołęce jeszcze do niedawna jeździłam tylko z jednego powodu: odwiedzałam stoiska z produktami do robienia chałupniczo biżuterii. Doskonale zaopatrzony kram, towar w dobrej cenie, miła i sprawna obsługa. A wszystko to po sąsiedzku. Odruchowo wpadłam w konkretną alejkę wprost z parkingu przed wejściem, wybierałam czego mi akurat było trzeba, płaciłam i wracałam do auta. Cała reszta nie miała dla mnie znaczenia. Do dnia, gdy pomyliwszy w pośpiechu uliczkę, wylądowałam ku mojemu zaskoczeniu w zagłębiu marywilskiego gastronomicznego "chinatown". Tak oto przez przypadek w moim życiu nastąpił nagły zwrot: z pasjonatki marywilskich koralików i paciorków stałam się fanką tamtejszego "wietnamczyka". I dziś – mimo że zmieniłam adres zamieszkania i jest mi do Marywilskiej dalej niż bliżej – wyprawiam się tam na całkiem fajną szamę, przy okazji wpadając po błyskotki.
Zobacz wideo: Najlepsza kuchnia wietnamska w Polsce
"Chińczyk" made in Poland
Lata 90. i pierwsze uliczne bary z wołowiną w pięciu smakach, na odległość bijące ordynarną smażeniną z woka po nosie. Pamiętam jak dziś. Zwłaszcza jak się miało taki pod nosem, czyli na bazarku pod blokiem. Szczerze? To nie lubiłam. Chodziłam do podstawówki i marzyłam o zestawie z zabawką z McDonald'sa. A taki "wietnamczyk" czym mógł zachwycić dzieciaka? Poza tym nie tak sobie wyobrażałam orientalne jedzenie, na które napatrzyłam się z czasem w "Przyjaciołach”, w serialu, którego kultowi bohaterowi z apetytem jedli pałeczkami prosto z pudełek azjatyckie specjały z dostawą do domu. Chciałam tak. Tymczasem polski "chińczyk" – tak wtedy wszyscy na kuchnię wietnamską w kraju nad Wisłą mówili – to było dla mnie jakieś kompletne nieporozumienie. Przerost ryżu nad treścią. I ta kapusta! A mimo to wietnamska osiedlowa budka pękała od klientów w szwach. "Chińczyk", nie "chińczyk"… nie dało się ukryć, że ludzie na smak orientu w tempie ekspres za parę groszy mieli wtedy niezłą zajawkę. Tylko nie ja…
Chinatown z Jarmarku Europa
Minęło jakieś 10 lat… W Polsce zaczyna się panoszyć moda na orientalne restauracje z sushi oraz z tajskim jedzeniem… Drogo. Światowo. Elitarnie. Nie na każdą kieszeń. A już na pewno nie na kieszeń studentki. Problem tym większy, że studentka kulinarnie wrażliwa, otwarta i z wilczym apetytem na nowe smaki. I jak żyć? Ale ponieważ studentka ma oczy i uszy szeroko otwarte, któregoś razu pocztą pantoflową dowiaduje się, że na Stadionie X-lecia, zwanym szumnie Jarmarkiem Europa (czyli na dzisiejszym PGE Narodowym) mieści się pewne, schowane przed okiem zwykłego śmiertelnika kulinarne eldorado: bary dla handlujących na stadionie Wietnamczyków. I ja, czyli ta biedna studentka, tam wylądowałam. I to dopiero był orient express. Jak z kulinarnych filmów podróżniczych.
Na oczach przybyszów, w prymitywnych warunkach (sanepid tam raczej nie zaglądał), w monstrualnych wokach odbywała się wietnamska, gastronomiczna alchemia. To tam, zanim to się stało jeszcze modne, zjadłam pierwszą w swoim życiu zupę Pho za całe 6 złotych, przymykając oko na spłoszonego pod stołem karalucha. A w tle siorbanie, mlaskanie i bekanie "tubylców". Jak intensywne i dalekie było to dla mnie doświadczenie, w zderzeniu z ubogim, spolszczonym, osiedlowym "wietnamczykiem". To był Wietnam pełną parą. Dosłownie. Tak, tam było gorąco i parno. Niestety było, bo zanim na dobre zaczęłam odkrywać Wietnam na talerzu… Chinatown się zmyło.
Wietnam street food pod dachem
Ale ponieważ życie nie lubi próżni, warszawscy kupcy z Wietnamu i tak znaleźli dla siebie miejsce na polskiej ziemi. Jednym z adresów jest wielkie zadaszone targowisko przy Marywilskiej 44. I mimo że tutejszy bardziej fastfoodowy klimat wietnamskiej gastronomii nie ma już za wiele wspólnego ze stadionowym niegdysiejszym folklorem, a i dania są jakby bardziej szyte na miarę polskiego klienta (kaczych piskląt w jajkach i innych ekstremalnych specjałów raczej się nie spodziewajcie), ktoś kto pragnie odmiany na podniebieniu, tu ją znajdzie. I nie wyda fortuny.
A co kuchnia poleca? Na przykład szalenie modną wśród hipsterów zupę Pho z wołowiną lub kurczakiem i makaronem, posypaną szczypiorkiem i kiełkami. Z tą różnicą, że tu kosztuje ona nie 30 zł (jak w centrum stolicy) a 10 złotych. Państwa uwadze poleca się też zupa won ton z mięsnymi pierożkami na parze. Koszt ten sam. Oba dania sycą jak dwa w jednym. Poza tym są tu też: i kaczka, i wieprzowina oraz cielęcina. Ponadto tofu, ryby i owoce morza. W cieście lub bez, na ostro, a także słodko, z warzywami, z ryżem albo kluskami… I oczywiście klasyka gatunku – nieśmiertelne sajgonki. A i to tylko ułamek menu.
Po dobre azjatyckie dania nie trzeba wybierać się do stolicy czy innych większych polskich miast. Nawet mniejsze miejscowości mogą pochwalić się "chińczykiem" z sajgonkami, kaczką w pięciu smakach i gorącym bulionem. Tłumy klientów wewnątrz, mnóstwo zamówień "na wynos" mówią same za siebie. Warto pamiętać, że kiedy już się zapuścicie w rejony barów i nie będziecie wiedzieli, który lokal spośród paru zlokalizowanych obok siebie wybrać – kierujcie swoje kroki do tego, gdzie najwięcej Wietnamczyków siedzi, wedle niezawodnej, podróżniczej zasady: jedz tam, gdzie tubylcy, a będziesz zachwycony. Smacznego!
Zobacz także: Onigiri - japońska kanapka ryżowa
W artykule znajdują się linki i boksy z produktami naszych partnerów. Wybierając je, wspierasz nasz rozwój.