Magda Gessler mogłaby się uczyć od… Japończyka. Kolejki do jego knajpy przypominają nam PRL
Choć znana twarz naczelnej restauratorki Rzeczpospolitej pomaga w zyskaniu klienteli, to warszawskich wielbicieli stołowania się na mieście bardziej przekonuje pan Matsuki – Japończyk, który podaje im gorącą herbatę, kiedy stoją na mrozie w kolejce do jego lokalu. Dlatego czekają, nawet przy -15 stopniach.
Centrum Warszawy, widok na znany hotel i przejeżdżające samochody, środek dnia i tygodnia. Japońska restauracja "Fabryka Makaronu Uki Uki" otwiera swoje podwoje pierwszym klientom. W ciągu piętnastu minut do knajpy wchodzą dwie pary z małymi dziećmi, kilkoro studentów, para Chińczyków mieszkających na co dzień w Berlinie, biznesmeni z pobliskich korporacji, którym właśnie wybiła pora na lunch i pani, która "trochę spieszy się na pociąg, ale nie mogła się powstrzymać przed wstąpieniem na ramen". Powoli robi się tłum, a jest dopiero 12.30! Jak informuje mnie pani mieszkająca w sąsiedztwie "Uki Uki", (która pali papierosa nieopodal wejścia), wieczorem będzie tu stała regularna kolejka "jak za PRL-u".
Zaskakuje mnie to, w Polsce kolejki na ogół tworzą się pod barami mlecznymi i jadłodajniami. Ewentualnie pod miejscami nowymi i hucznie reklamowanymi; tym typem lokali, które odwiedza się tylko raz. Szczytem fantazji i luksusu jest dla wielu "Manekin", sieciówka z naleśnikami, która uchodzi za markę premium dla klasy średniej. I choć wiem, że ramen i udon zyskują na popularności, to nie zdawałam sobie sprawy, że aż na taką skalę. Tym bardziej, że "Uki Uki" nie jest świeżynką na kulinarnej mapie Warszawy. Z powodzeniem funkcjonuje już od kilku lat.
Ruch jak na Dworcu Centralnym
Nieśmiało wkraczam do knajpy, choć nie jestem wielką fanką japońskiej kuchni. Chcę tylko sprawdzić, o co tyle hałasu. Smaczne jedzenie w dużych miastach jest przecież wszędzie. Koleżanka, która poleciła mi to miejsce, wyłożyła mi jako prawdę oczywistą, że dobrze karmić to nie tylko podawać takie jedzenie, na myśl o którym ślinianki zaczynają pracować jakby intensywniej. To zadbanie także o duszę, jakkolwiek patetycznie to nie brzmi.
I rzeczywiście – moją duszę już w pierwszej minucie pobytu w lokalu karmi fakt, że menadżer, który wita mnie przy wejściu, podaje mi dłoń, jakby witał się ze starą znajomą. Robi tak ze wszystkimi klientami – a przynajmniej wszystkimi, których mam okazję zaobserwować. – Na ogół gości wita także właściciel. To dzięki niemu tutaj przychodzę i dzięki niemu mam pewność, że zawsze dostanę jedzenie najwyższej jakości. On jest w stanie dawać ciepłe napoje osobom, które marzną na zewnątrz. Kieruje też ruchem, który czasem tu wygląda jak na Dworcu Centralnym - śmieje się pani Anita, którą zagajam, kiedy karmi swoje trzyletnie dziecko udonem – specjalnym makaronem z autorskiej mieszanki mąk z pszenicy Kitahonami, uprawianej na japońskiej wyspie Hokkaido.
O ile Magda Gessler nie jest w stanie zająć się wszystkimi klientami swoich restauracji, bo jej doba musiałaby mieć przynajmniej 140 godzin, o tyle pan Matsuki może sobie na to pozwolić, bo w jego knajpce jest tylko 15 stolików. I długi bar, zza którego można oglądać proces przygotowania makaronów. Nie jest ich szczególnie dużo. Trzy rodzaje ramenu, cztery – udonu. Do tego trochę przystawek i kilka deserów (np. lody z zielonej herbaty). Sushi się tutaj nie uświadczy. Ja zamówiłam Uki Uki Original, czyli podstawowy ramen za 33 złote. Według kelnerki to najpopularniejsza wśród klientów potrawa.
- Jestem tu już chyba trzydziesty raz. Jadłem większość ramenów w Warszawie, żaden się do tutejszego nie umywa. Poza tym ważna jest atmosfera, klimat, dbałość o klienta – opowiada mi Andrzej Wojnar, stały bywalec "Uki Uki", z którym ucinam sobie pogawędkę, czekając na moje danie. Długo zresztą czekać nie muszę, minęło mniej niż 10 minut, kiedy na moim stoliku pojawił się parujący, kremowy wywar z makaronem, karkówką, jajkiem i wodorostami. Obok kelnerka postawiła mi szklankę wody (och, żeby to była powszechna praktyka!), sezam do własnoręcznego utarcia i szczypiorek do posypania.
"Nie patrzę na cenę"
Jem i rozmawiam z chińską parą z Berlina. Opowiadają, że choć może w Berlinie znajdą się japońskie knajpy lepsze od tej, to zdecydowanie "Uki Uki" jest w ich prywatnej pierwszej dziesiątce pod względem ramenów. – Poza tym tu jest taki uroczy właściciel. On ma po prostu w sobie pasję. Takie miejsca nigdy nie upadają i zawsze mają klientów – zauważa trzydziestoletnia Chinka. Aż żałuję, że nie było mi dane poznać pana Matsukiego. Podobno właśnie wyjechał na urlop.
Zostawił jednak swoje knajpiane dziecko w dobrych rękach. Menadżer, pan Rafał, uwija się jak w ukropie. Nie jest jednym z tych, którzy ze znudzoną miną pokrzykują na pracowników, bierze w pracy aktywny udział. I to właśnie zauważa w rozmowie ze mną czterdziestoletni ojciec dzieciom, który wpadł ze swoją partnerką na lunch. – Tu wszyscy ciężko pracują. Nigdy nie widziałem, żeby ktoś z pracowników patrzył się w telefon. Zawsze wszystko jest profesjonalne. Dlatego nawet nie patrzę na cenę – opowiada.
Nawet gdyby na nią patrzył, raczej by go nie poraziła. Restauracja w centrum miasta, mimo tłumu – względna cisza. Pięknie i szybko podane, syte jedzenie, obsługa do bólu przemiła. Jak na takie warunki, ceny wahające się od 30 do 40 złotych są przecież "do przeżycia".
"Autentyczna i nienapompowana knajpa"
Ale czy "do przeżycia" są kolejki? Dwie osoby potwierdziły, że owszem. Są.
– Mówi się, że na niektóre rzeczy w życiu warto czekać. I to jest właśnie ta rzecz! – opowiada mi pani Anita (której syn wciąż wyjada jej udon z miski i trzęsie uszami). Kobieta tłumaczy mi, że absolutnie nie jest osobą, która wystaje w kolejkach po promocje wszelkiego rodzaju. Uważa, że to uwłaczające. Ale jeśli akurat nie jest z dzieckiem, które, jak to dziecko, czasem marudzi, to do "Uki Uki" stanie, bo uważa, że okazuje tym sympatię do pana Matsukiego i przygotowywanego przez jedzenia. Poza tym, jeśli chce zjeść udon, to tylko tutaj. Nie widzi innej możliwości.
- W weekendy raczej nie uniknie się stania w ogonku, ale jeśli ktoś raz spróbuje tych obłędnych klusek, to przestanie się dziwić. Mnie za to niezmiennie dziwią kolejki do np. "Manekina", gdzie można zjeść średnie naleśniki, które często wychodzą lepiej w domu – potwierdza jej słowa Paulina Masłowska, dziennikarka i studentka historii sztuki, rozpływając się nad "autentyczną, nienapompowaną, gwarną, ale schludną knajpą".
W internecie pojawiają się rozbieżne opinie. Jest parę negatywnych, które obwieszczają, że ze względu na ilość czekających na zewnątrz osób, zostali "niemalże wyproszeni". Być może to prawda. Ja tego nie doświadczyłam, ale faktem jest, że byłam u nich w środę o 12.00. Nikt - nawet w internecie - nie skarżył się za to na jakość jedzenia. To piękne, że w tym kraju kompotem i kefirem płynącym, eksperymentujemy z jedzeniem, a orientalne smaki bardziej nas kuszą niż odpychają. Jeśli więc kolejki wam nie straszne - wpadnijcie na lunch do pana Matsukiego.