Droga przez mąkę, czyli jak rodziła się pasja
Pod rękę z dobrym smakiem. Drogowskazem – intuicja. Kierunek: dobre jedzenie, szczęście. Tak, szczęście i harmonia, bo dobre jedzenie to dobre, zdrowe życie, a dobre życie – to szczęście. Swoją historią dzieli się rodowita Podlasianka, niezłomna propagatorka smaków tradycyjnej polskiej kuchni regionalnej. Teraz odkrywa tajniki kuchni wegańskiej w MariBar catering. Laureatka kilku konkursów kulinarnych, w tym tych dla niej najbardziej cennych: Nasze Kulinarne Dziedzictwo - Smaki Regionów.
W artykule znajdują się linki i boksy z produktami naszych partnerów. Wybierając je, wspierasz nasz rozwój.
Nie zawsze było prosto. Najczęściej pod górę, pod wiatr, pod prąd. Na przekór. Za to zawsze z odwagą, uśmiechem i z nadzieją w sercu na to, że przyjdzie lepsze, ciekawsze i smaczniejsze. Zawsze chodziło o smak. Od dziecka. Na początku nieświadomie, bez wiedzy. Intuicyjnie. Był dom, który dawał radość, zabawę, spokój i obiad o określonej godzinie. Mało obowiązków, dużo świeżego powietrza i regały pełne książek. Las z poziomkami i jagodami nawlekanymi na łodyżki traw. Truskawki z piaskiem wycieranym o nogawki. Wylegiwanie się na słońcu i przegryzanie, po długim namakaniu w rzece, nie zawsze dojrzałych papierówek. A potem patent zdobywcy największej liczby kapeluszy czerwonych koźlarzy, szlachetnych borowików i kurek. Pierwsze pieniądze za leśne runo i kolana obolałe od zbierania truskawek na czas. Bose, pokłute stopy biegające po rżysku, odymione włosy i buzia umorusana przypalonymi ziemniakami z ogniska. To były czasy!
Dobre, prawdziwe, proste jedzenie na wyciągnięcie ręki. Bez wysiłku, kolejek, narzekania i targania siat. Codzienność zaopiekowana i ogarnięta perfekcyjnie przez babcię i mamę. Tata – towarzysz wypraw zapewniający rozrywkę: kopanie robaków, łowienie ryb nie tylko na wędkę! Rowerowe wycieczki z kanapkami, termosem i aparatem fotograficznym (potem wieczory w ciemni), narciarskie wyścigi przez las i tor odśnieżany godzinami na stawie, żeby choć pół godzinki pojeździć na łyżwach. Naście lat, które potem wyznaczały i determinowały wybory. Kto raz wszedł na drogę dobrego smaku, nie zawraca! To droga bez powrotu, choć kręta! Mnie ta prawda objawiła się nieoczekiwanie. Trzeba było oderwania od domu i pierwszej próby autonomicznego życia, żeby zrozumieć różnicę.
Studia, samodzielne mieszkanie. Kuchnia z własnymi garnkami, szafkami i lodówką. Nie było łatwo. Pierwsze zupy, potrawki, naleśniki i gulasze. Mistrzostwo zdobyte w gotowaniu pomidorowej z koncentratu i pęczka włoszczyzny! Aż w końcu nadszedł dzień, który wszystko zmienił. Drugi raz w życiu i po wielu latach przerwy zrobiłam pierogi na swoje urodzinowe przyjęcie. Studencki budżet, wiadomo. Zjedli wszystko, oblizywali palce i tańczyli do rana. Ponieśli dobrą nowinę. Coraz częściej dopytywali, kiedy przydarzy się następna okazja, bo te pierogi takie dobre, a zupa taka sycąca i pełna smacznych kąsków jak u mamy. Zaczęłam gotować, zapraszać i karmić.
Pomiędzy uczelnianymi zajęciami a domowym mieszaniem w garnkach pojawiła się miłość. Świece. Kolacje. Romantycznie i grzesznie. Lubił jeść. Nie przepadał za pierogami. Trzeba było rozwinąć warsztat umiejętności kucharskich. Pedagogiczne książki poszły w kąt. Miejsce na półkach zajęły kulinaria świata. Lasagne, strogonow, coq au vin, gravlax i francuskie tosty na śniadanie. Wrzało nie tylko w kuchni. Płomień miłości jednak zgasł, umiejętności i dobry smak zostały. Na szczęście!
Miłość wydała jednak owoce. Zupełnie nieoczekiwanie i na przekór. I tak zamiast na etacie wychowawcy w placówce opiekuńczej, wylądowałam w restauracyjnej, zawodowej kuchni. Były krew, pot i łzy! Ostre noże, świeże mięso, duuużo mięsa i tony ziemniaków. Trybowanie, krojenie, macerowanie i godziny przy grillu. Tysiące naleśników i hektolitry zupy. Dzień za dniem. I żadnych pierogów. Podobało mi się coraz bardziej. Wchodziłam w ten świat jak nóż w masło. Zawodowe, profesjonalne życie było inne, nowe, ciekawsze, smaczniejsze. Ta mnogość produktów, technik, możliwości! Podejmowałam wyzwania, zmieniałam miejsca, żeby się rozwijać, poznawać nowe, inne. Smaki świata zastąpiły te domowe, oswojone i znane. Nie zawsze wychodziło. Czasem częściej "jadał" kosz niż goście. "Życie" - jak mawiają w kuchni.
I w końcu przyszedł czas na coś własnego. Nowa miłość, nowy on, nowe wspólne miejsce. Kolejny niespodziewany zwrot akcji. Ten lubił pierogi. A ja mąkę mam we krwi, więc teraz w sprzyjających okolicznościach upomniała się o swoje i wyraźnie dała znak. Pierogarnia z koncertami, wystawami i artystami. Trzy lata, tysiąc kilogramów mąki i miliony ulepionych pierogów. Z ziemniakami, twarogiem, mięsem, grzybami, kapustą, śliwkami, truskawkami, jagodami i … łososiem. Działo się! Intensywnie, z przytupem i smacznie.
Z artystką odszedł on, a ja zostałam z wałkiem. Zagniatałam, wałkowałam, lepiłam. Karmiłam dzień za dniem. Innych. Bez odpoczynku, rozsądku i sensu. Zniknęłam na rok. Spałam, czytałam, gapiłam się na szklany ekran. Jadłam tylko to, co gotowali inni. Bez smaku i refleksji. Aż w końcu przyszedł głód. Na nowe, na działanie, na smak i pracę. Spełniłam marzenie. Poznawałam inne gastronomiczne życiowe historie, miejsca i ludzi, którzy za nimi stali. Spisywałam je i puszczałam dalej w świat. I wtedy powstał mój plan, jak wspinać się po szczeblach kariery kucharskiej. Wybrałam nauczyciela i mistrza. Mówią, że nawet najdalsza podróż zaczyna się od pierwszego kroku. Ten wybór okazał się po latach najważniejszy. To był mój pierwszy krok do kuchennego świata, innego niż znałam do tej pory.
Zmienił wiele. Mistrz nauczył nie tylko, jak dobrze kroić, gotować, przyprawiać, budować smak i podawać. Pokazał, że to może być sztuką. Mówił, że na talerzu kładzie się nie tylko dobrze przygotowane jedzenie, ale też kawałek swojego serca i duszy. Miej radość z tego. Nie męcz się. Odpuść, jak nie wychodzi. Jeśli trzeba, zmień pracę, otoczenie, ludzi, aż znajdziesz swoje miejsce. Motywował i krzyczał. Głośno krzyczał. Bolało, były łzy. Jedyna, samotna w męskim zespole. Łatwo nie było. Wszyscy z szefem na czele mieli "uczulenie" na mąkę, to przecież babskie zajęcie. Lepiłam więc za nich pierogi, uszka, pielmieni i nocami kręciłam makaron do rosołu. Królowa od "mącznych". Nie żałuję. Do dziś czerpię garściami z doświadczeń, przeżyć i serwisów tamtych dwóch lat.
Było jeszcze kilka zakrętów, doświadczeń i szefów, aż poszłam swoją drogą, choć nie do końca wiedziałam, jaki wybrać kierunek. Podejmowałam wyzwania, czasem może zbyt odważnie i bez zastanowienia. Były laury, brawa, nagrody i wyróżnienia. Nie wszystko jednak kończyło się szczęśliwie. Nie zawsze, ku zaskoczeniu, smakowały pierogi. Ale mimo to niezmiennie, każdego dnia poznawałam i sprawdzałam swoje możliwości i stale podnosiłam poprzeczkę. Jadłam, gotowałam, jadłam, gotowałam, jadłam. W podróży, u mistrzów, u wiejskich gospodyń i w gwiazdkowych restauracjach. Szukałam swojego smaku, który byłby moim podpisem na talerzu. Szlifuję go każdego dnia. Czasem jest bardziej zamaszysty, a czasem subtelny. Zawsze jednak mój. Mieszam, zagniatam, wałkuję i lepię. Z pasją, radością w sercu i uśmiechem na twarzy, mimo wszystko. Gotuję i karmię. Czasem dozuję temperament w kuchni na szczypty, czasem sypię pełną garścią. Nieustająco szukam równowagi i harmonii. Żyję. Najsmaczniej jak się da, każdego dnia.
W artykule znajdują się linki i boksy z produktami naszych partnerów. Wybierając je, wspierasz nasz rozwój.